Strona główna
| Twórczość | Wykaz
Pamięci Łukasza Wajsa
ElCaptain
Właśnie zapadł mrok po krótkim zimowym dniu. Lekka mżawka przesiąka ubranie. Tam w dole widać światła odbite w gładkiej tafli Morskiego Oka. Wyżej są już tylko spowite w chmury szczyty. Ale nie tam prowadzi dziś droga. Do końca zostało już tylko kilkanaście metrów. Nawet nie czuje zmęczenia, ten bliski cel dodaje sil. Już za chwilę czołówka Mięguszowieckiego będzie jego. Przejdzie wcale nie łatwą ścianę jak na swój wiek. Fakt że był już w Alpach, że skończył tam o wiele dłuższe, bardziej wymagające trasy. Że Tre Cima di Lavaredo i via Cassin na Cima Piccolissima były zdobyte. W Tatrach ciągle były dziewicze dla niego drogi. Jeszcze ma czas na Alpy, na Kaukaz, na Karakorum. Dopiero przecież zaczyna.
Mimo wszystko kilkanaście godzin w skale robi swoje. Staje na chwilkę, rozmasowuje zmarznięte dłonie, krew powoli znów zaczyna dopływać do koniuszków palców. Chwila postoju na skalnej półce. Wyjął kawałek czekolady. Patrzy z roztargnieniem w dół. Na światła Zakopanego. Daleko, daleko żyją ludzie, coś się dzieje, a tu jest tylko on i ściana. I oczywiście partner w dole. Właśnie, on tam stoi i marznie. Pora iść dalej. Powolnym ruchem chowa termos do plecaka i rusza ku końcowi. Nic nie wytrąca go z równowagi. Spokój, cisza i skupienie, żadnego fałszywego ruchu pomimo słabego światła czołówki odbijającego się od skał. Trudności kluczowe już dawno są pod nim. Ostatni chwyt i jest koniec. Staje, zakłada stanowisko i daje sygnał koledze by ruszał. Za pół godziny powinien dotrzeć do niego.
Ręka przesuwa linę płynnie, partner idzie bez żadnych zawahań. Właściwe już dawno przestał skupiać się na asekuracji, jego myśli popłynęły daleko za horyzont. Zabłąkały się gdzieś wśród nieznanych osób. Nie wie, co to za obrazy, skąd się wzięły w jego głowie. Jakiś olbrzymi dom pełen krzykliwych ludzi, nieznany język, obce twarze, dziwne sytuacje.
- Eeej .. już jestem - obudził go, jakże nie na miejscu glos kolegi.
Zaczęli w milczeniu zwijać sprzęt. Usiedli nie opodal na skałce. Siedzieli tak w milczeniu. On nie miął ochoty na rozmowę, wciąż w głowie widział te obrazy. Obok domu ciemny park, a pośrodku srebrne drzewo i bijąca od niego jakaś niezidentyfikowana aura. Żadnej innej rośliny, nawet źdźbła trawy w promieniu kilku metrów. Jak gdyby jakaś moc wypalała wszystko, co się za bardzo zbliży. Ogień, ciepło, auu ... mróz. Poczuł zimno przenikające jego kości.
- Schodzimy?
- Jasne.
Plecak zarzucił koledze na ramiona. I ruszył przed siebie. Ścieżka wiedzie w dół wyraźnym zygzakiem. Nogi prawie biegną. Nie potrafi nad nimi zapanować, jeden niecelny krok. Rak prześlizgnął się nad kamieniem i nie zatrzymał planowo na kancie. Teraz zostało już do przebycia ostatnie 700 metrów życia. A w górze został kolega z przerażeniem w oczach.
Mariusz Krywult
(zamiast wspomnienia)
|
Na górę
Robert Sieklucki
***Nie mogę znaleźć miłości wśród ludzi, więc szukam jej w górach.
Pośród skał, twardych jak pięści i łokcie przechodniów.
Wśród szczytów, lodem skutych jak uczucia, którymi obdarzają się sąsiedzi.
W zimną noc w ścianie odnajduję ciepło. Braterstwo i miłość,
Lecz znika szybko wraz z wyrwanym hakiem, nierozważnym krokiem.
Krzyk, niemoc, strach.
Braterstwo i miłość są gdzieś tam.
Spoczęły na piargach, w paskudnie poskręcanym ciele.
Znowu zostałem sam.Robert Sieklucki 1998 r.
***
To opowiadanie chcę poświęcić pamięci Łukasza Wajsa. Odszedł od nas będąc w pełni sił, na DRODZE, którą uznał za wartą poświęcenia wszystkiego co posiadał i mógł posiadać. Odszedł bez pożegnani. Szczęśliwy i w przekonaniu, że wszystko układa się po Jego myśli.
Łukasz Wajs zginął tam, gdzie prowadziły Go wszystkie ścieżki jego życia... w górach.
Wyprawa na zachód
Poniedziałek 24.11.97.
Leżę w łóżku z połamanymi rękami (prawa jest trochę sprawniejsza), złamana nogą i poobijanym ciałem. Każdy ruch sprawia mi dużą trudność, chociaż jest dużo lepiej niż dwa tygodnie temu.
Chciałbym napisać o tak wielu rzeczach, że nie wiem od czego zacząć. Myśli moje wciąż skaczą, odbijają się jedna od drugiej, wytracając swą pierwotną energię gasną, by po chwili rozbłysnąć na nowo w zupełnie innym miejscu mojej głowy.Piątek 7.11.97.
Godzina 14.45 - Cześć pracy, miłego weekendu. Wychodzę radosny z pracy, wszystko już jest załatwione i dopięte na ostatni guzik. Jadę do Arco. Samochód pożyczony z roboty stoi na parkingu, w środku niecierpliwie czeka na rozpakowanie plecak i namiot. Wsiadam i ruszam. Czuję, jak razem z silnikiem samochodu coś gra mi we wnętrznościach. Jadę do Arco. Al. Zieleniecka - wsiada Kicia ze swoim plecakiem. Widzę, że jest tak samo podniecony, jak ja. Szybkie powitanie: - Wsiadaj, musimy jak najszybciej wyjechać z tego cholernego miasta. Teraz pół godziny stania w korkach, ale o umówionej godzinie jesteśmy pod dworcem Ochota. Kicia idzie szukać Pawła, Łukasza i Moniki. Ja zostaję w samochodzie i delektuję się podnieceniem, jakie mnie ogarnęło. Jedziemy do Arco. - Cześć - wita się ze mną przybyła trójka. Szybko ładujemy plecaki do samochodu i ruszamy, znowu korek. W końcu udaje nam się wyrwać z kochanej stolicy. Jeszcze tylko zahaczymy o Łódź i jedziemy prosto do Arco. - Ale się wleczemy. - Kiepską drogę żeś wybrał. - Trzeba było jechać katowicką. Zaciskam zęby. Już nawet nie chce mi się z nimi dyskutować, korek pod Sochaczewem daje nam nieźle w kość.
Wjeżdżamy do Łodzi - nareszcie.
Okazuje się, że z Łodzi jadą tylko dwie osoby: Szuflada i Adam. Nagle atmosfera staje się bardzo duszna. Pierwszy problem: - Którędy jedziemy? - Jak to którędy? Na Wrocław. - Ale my chcemy się dostać na katowicką. - To ja nie jadę! Szuflada zabiera swoje graty i chce wysiadać. - Jacek nie wygłupiaj się, pojedziemy przez Czechy i Wiedeń. Mamy już opłacone autostrady. Szuflada po krótkiej chwili siada na swoim miejscu, wtulony w kąt i obrażony na cały świat. Sytuacja trochę niepewna, nikt z warszawiaków nie ma pojęcia, jak wyjechać z Łodzi. Po przestudiowaniu bardzo schematycznego planu miasta decyduję się ruszyć z myślą, że jakoś damy sobie radę "bez łaski". - Skręć w lewo. Nie wierzę własnym uszom, Szuflada zdecydował się jednak na współpracę, ale mimo to już do końca drogi nie będzie się zachowywał swobodnie, jak to miał w zwyczaju.
Czy ci ludzie nigdy nie śpią? Jest około 2.00 w nocy, jedziemy przez Wiedeń, na ulicach ruch jak w dzień. Łukasz zaczyna się trochę denerwować, bo nie jesteśmy pewni, czy dobrze jedziemy. - Cicho! Teraz już wiem, gdzie jesteśmy. Już nie zabłądzimy. Chwilę później mijamy nasz zjazd na autostradę. - Teraz już nie zabłądzę - słychać z tyłu ironiczny szept obrażonego członka naszej ekipy.
Świt zastaje nas już we Włoszech. Mimo zmęczenia i niewyspania głowy obracają się nam na wszystkie strony, dookoła TAAKIE skały. - To rzęchy - padło od strony bardziej doświadczonych wspinaczy. Ale nas zachwycają te rzęchy wielkości Zamarłej. "Stali bywalcy" Arco zaczynają się uśmiechać pod nosem. - Jak zobaczycie Colodri z bliska, to wam szczeny opadną. Jak na razie ta osławiona ściana nie przedstawia się imponująco, zwłaszcza, żę w dali rysują się dużo większe "górki".
Jesteśmy w Arco. Dojechaliśmy na camping, pierwszy oczywiście okazał się za drogi, więc pojechaliśmy na drugi trochę bardziej oddalony, ale dużo tańszy. Nagle pojawił się drugi problem: nasi koledzy z Łodzi nie bardzo wiedzą czy nocować na campingu, czy w krzakach. Stoimy więc jak kołki i próbujemy przekonać naszych towarzyszy, aby przestali robić z siebie i nas idiotów. Moje zdenerwowanie sięga zenitu. Po chwili Szuflada jest zdecydowany na nocowanie w ludzkich warunkach. Adam w dalszym ciągu przelicza liry na złotówki w różne strony i ile szpeju mógłby za to kupić. Na szczęście dochodzimy do porozumienia i z uśmiechem możemy podać paszporty recepcjoniście, który przyglądał nam się z rozbawieniem od początku naszej dyskusji.
Rozstawiamy nasze namioty, coś przekąszamy i ... ruszamy łoić - po to tu przyjechaliśmy. Nikomu nie przeszkadza to, że jesteśmy maksymalnie zmęczeni po prawie 20-godzinnej podróży.
- Gaje oliwne... - z rozmarzeniem odezwał się Paweł, gdy pięliśmy się samochodem ku najbliższej grupie skał. Prawie wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Jesteśmy już pod skałami: - To co? Na rozgrzewkę jakieś 5c. Nikt nie protestuje, w końcu tylko dwójka z nas może coś powiedzieć na temat wspinania na "Łeście". No i zaczęliśmy nasze "łojenie". Po paru ruchach miny powoli nam rzedną.- K..., to wcale nie jest łatwe! Pojawia się coraz więcej komentarzy na temat tych, którzy wymyślili przelicznik między skalą francuską a naszą - Kurtyki. Okazuje się, że nie jesteśmy w stanie zrobić więcej niż 6a. Nikt nie bierze pod uwagę naszego zmęczenia podróżą, braku oswojenia z ową skałą, każdy chce łoić tak jak w Polsce, poza tym... "łestmeni" patrzą. Powoli napięcie dosięga szczytu i czara goryczy się przepełnia. - Gdzie jest mój zegarek!? - Dlaczego się nie przyznałeś, że go wziąłeś?! - Jesteś zwykłym złodziejem! - Zaraz ci przy...! - Jak jesteś taki odważny, to mi przy...! - Nie boję się ciebie! - Jesteście złodziejami! - Uspokójcie się! - Od początku mnie wku...! Zaraz mu przy...! słowa, których już nie można cofnąć wylatują z ust jak pociski z karabinu maszynowego, lecz godzą one nie tylko w tych, którzy strzelają do siebie. Nagle odechciało mi się wspinania i całego wyjazdu do Arco. A to dopiero pierwszy dzień. Niestety, podział już został dokonany, teraz są oni i my, a ja pośrodku jako łącznik pomiędzy dwoma wrogimi obozami. - Powiedz mu, żeby się odp... Co ja tu robię? Powspinaliśmy się jeszcze trochę, ale atmosfera zmieniła się, jakby ktoś puścił śmierdzącego bąka, który nie chce odlecieć.
Wieczorem, to co wieczorem... wino, plany na następny dzień, dyskusje psychologiczne, a może bardziej psychiatryczne. Wszystko powoli rozmywa się w bełkot i radosną nieświadomość.Niedziela 9.11.97.
Leje do samego rana. Myśleliśmy, że się zanudzimy, ale nic z tego, trzeba ratować się przed powodzią. Niektórzy przestawiają namioty, inni zabawiają się pracami melioracyjnymi. Udało się i widmo odpłynięcia zostało odsunięte. Coś jednak musimy ze sobą zrobić. Jest niedziela, wszystko pozamykane, nawet nie ma gdzie kupić wina. Kicia decyduje się na Boulder-room. Łodzianie udają się na wycieczkę pod Colodri. Pozostała czwórka wyrusza na wycieczkę samochodem do Torbole w poszukiwaniu jakiegoś otwartego sklepu. Objeżdżamy Lago di Garda prawie dookoła. Łukasz pokazuje nam drogi wspinaczkowe, startujące prosto z wody. Zatrzymujemy się na dłużej pod drogą "Tony il telefonista" (czy jakoś tak). Pod ścianą kilka zdjęć w ramkach i daty. Zakończyli tu życie ludzie w różnym wieku, młodsi i starsi, ale nas to jakoś nie dotyczy, my jesteśmy wciąż silni i zdrowi, chociaż kto wie, jak długo. - A może by tak coś przeżywcować? - rzucam do Pawła i zaczynam się przymierzać wśród strug deszczu do jakiejś 50-metrowej rysy. - Nie wygłupiaj się. Przypominam sobie zdjęcia pod skałą, to nie jest dobry pomysł i odchodzę od interesującej ryski. Wsiadamy do samochodu i wracamy do Arco, aby spędzić wieczór w jakiejś knajpce. Zamawiamy z Pawłem lody i piwo. Łukasz z Moniką poszli na pizzę, ale po chwili dołączyli do nas, zamówili lody i nie wiem czy na skutek pomyłek językowych, czy też było to zamierzone Łukasz zamówił po pół litra wina białego i czerwonego - zaczyna się nieźle. Po jakimś czasie rozweseleni opuściliśmy lokal i udaliśmy się do naszego miejsca pobytu.
- Mówię wam, ale ekstra bulderownia. Kicia zafascynowany opowiada na m. o swoich przeżyciach w "boulder-room". - Ale palce to masz jak "jumbojety"- wesoło stwierdził Paweł. - To nic, ale jakie "dupy" tam się wspinały. Ja sam, a ich osiem. - nie przyniosłeś żadnych chwytów? -no co ty? Żartowaliśmy sobie przez chwilę, ale odezwał się zew natury. Godzina była wczesna, a my byliśmy bez żadnego zaplecza alkoholowego. Kicia zadeklarował się, że coś załatwi i pomknął w stronę recepcji. Nie mieliśmy nawet czasu na rozpoczęcie jakiejś "poważnej" dysputy, gdy pojawił się uśmiechnięty Kicia z naręczem butelek. - Więcej nie dałem rady przynieść. Rozpoczęliśmy uspokajanie naszych starganych przez życie i otaczający nas świat nerwów. Prawie cały wieczór spędziliśmy na przekonywaniu Łukasza o słuszności naszych jutrzejszych planów. - Przyjechaliśmy tu aby powspinać się na jakiejś fajnej ścianie, kilka wyciągów, przygoda, te sprawy. Ostatecznie Łukasz dał się przekonać i zadecydował, że jutro zaatakujemy Colodri. Nie byliśmy pewni, czy nasze umiejętności są wystarczające na pokonanie tej ściany, w końcu zgodziliśmy się.Poniedziałek 10.11.97.
Pobudka, łoić. Jakiś niezidentyfikowany głos dociera pod moją czaszkę. No tak, deszcz nie pada, trzeba iść się wspinać. - Kicia, wstawaj. Powoli wypełzam z namiotu, rzeczywiście pogoda zapowiada się pięknie. Wyszedłem z namiotu, rzut oka na baterię butelek i już wiem dlaczego pozostali członkowie ekipy w dalszym ciągu zalegają w śpiworach. Łodzianie, którzy nie uczestniczyli w "nocnych Polaków rozmowach", poruszają się sprawnie i szybko, są już po śniadaniu i w trakcie szpejenia. Przez chwilę patrzę na nich i nie bardzo wiem, co robią. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że z campingu jest 5 minut drogi, wszyscy, którzy idą wspinać się na Colodri, szpeją się w obozie i wyruszają na lekko. - Cześć, już idziecie? - Tak, nie ma co zwlekać. - Co chcecie robić? - Somadossi. Zmartwiłem się bo to był plan Łukasza i mój, a przecież nie będziemy się pakować dwoma zespołami na tę samą drogę. Trudno Łukasz wymyśli coś innego. - No, wstawajcie, musimy się pospieszyć. Poganiam wciąż pozostającą w namiotach kompanię.
Stoimy z Łukaszem i Moniką na jezdni przed campingiem i czekamy na Kicię i Pawła. Czas czekania dłuży nam się niemiłosiernie i niewspółmiernie do czasu rzeczywistego. Dodatkowo denerwującym faktem jest to, że łodzianie już łoją, a my stoimy w pełnym rynsztunku i patrzymy się na piękną ścianę Colodrii. Ciągle tylko patrzymy, zamiast już tam być i naciągać swoje mięśnie oraz ścięgna do granic ludzkich możliwości. Nareszcie nadchodzą. - Może wolniej, co? Przecież wcale nam się nie spieszy. Mamy kupę czasu. - Co się wściekacie? Już jesteśmy. Dobra, chodźmy. Ruszyliśmy spacerkiem po asfalcie pod ścianę. W pewnym momencie Łukasz zatrzymał się -Barbara zaczyna się tutaj, podejdziecie tą ścianką pod start drogi. Paweł i Kicia odłączyli się od nas i poszli zaaferowani tym, co ich czeka. My ruszyliśmy dalej, po drodze minęliśmy stary kościółek z białą dzwonnicą i pomnik ku czci poległych. Weszliśmy w jakieś zarośla. Nagle Łukasz stanął. - To tutaj. - Gdzie? - zapytałem autentycznie zdziwiony, bo staliśmy pośrodku krzaczorów, ale przypatrując się uważnie zobaczyłem pomiędzy nimi bielejący wapień. - Pierwszy wyciąg poprowadzę ja, jest dosyć skomplikowany, łażenie po trawach itp. - Nie ma sprawy. Zgodziłem się szybko, nie miałem nawet pomysłu, jak można wystartować z tych chaszczy i gdzie iść. Łukasz związał się liną. - Możesz iść - odezwałem się do niego. - Idę. I rzeczywiście poszedł. Wystartował i czepiając się traw podążył jakimś dziwnym trawersem. Po chwili zniknął mi z oczu i czekałem tylko na hasło, kiedy będę mógł iść w jego ślady. Pierwszy wyciąg to było rzeczywiście rzężenie w trawach, drugi był trochę lepszy, ale prawdziwe wspinanie zaczynało się na trzecim wyciągu. Łukasz wspinał się swoim tempem, a ja z każda minutą coraz bardziej odczuwałem pragnienie wywołane czy to dzisiejszym wysiłkiem, czy też wczorajszą zabawą. Patrzę do góry na partnera. Pojawia się na chwilę, by za moment zniknąć za jakimś załomem. - Mam auto!... - Możesz iść! Likwiduję stanowisko i wyruszam w pogoń za Łukaszem. Staram się iść szybko, ale wspinaczka nie jest łatwa. Pokonuję jednak kolejny wyciąg i dochodzę do Łukasza, który wisi wpięty do stanowiska. Nie bardzo jest miejsce na to, aby zawisnąć obok niego. Ponad nami główny problem na drodze - kawał solidnej przewieszki.
Ja poprowadzę - mówi Łukasz. Zgadzam się (jaki ja jestem zgodny), mimo że teraz była moja kolej, ale wiem, że z Łukaszem nie należy dyskutować, a poza tym to on jest bardziej doświadczonym wspinaczem ode mnie.
- Idę. - Idź. Patrzę jak człowiek, który przed chwilą wisiał obok mnie rozpoczyna jakiś dziwny taniec, w którym każdy ruch przeczy powszechnie uznanym prawom ciążenia. W dole pod nami widzę miasteczko i basen. Jak ja bym chciał teraz zanurzyć się w chłodnej wodzie. Coś dziwnego zaczyna się dziać z wodą w basenie, zdaję sobie sprawę z tego, że dookoła nas pada deszcz ale my jesteśmy bezpieczni, ponad nami rozciągają się przewieszki i okapy, nie spada na nas ani kropla deszczu. Nie dam rady, "azeruję"! - słyszę z góry. Szkoda, że nie dał mi spróbować, tylko podjął od razu taką decyzję. No cóż, przynajmniej mogłem sobie pozwolić na komfort "azerowania" jako drugi i nikt nie miał mi tego za złe. Jeszcze jeden wyciąg , prowadzę go już bez ambicji sportowych i pozwalam sobie nawet na odpoczynek w przelocie. Dochodzę do drzewa, zakładam stanowisko i ściągam linę. Łukasz dochodzi do mnie. Uścisk dłoni - Dzięki. Rozwiązujemy się. - Szkoda, że nie udało się tego zrobić czysto, może następnym razem. Schodzimy via ferratą do podstawy ściany. Na dole radość, Monika przyniosła butelkę... wody, opróżniamy prawie całą w tempie błyskawicznym, ja zapalam papierosa. - To co? Może jeszcze coś krótkiego na koniec?
- Nie ma sprawy, wypadałoby coś jeszcze zrobić. Odpoczywamy jeszcze trochę i ruszamy znowu do góry. Najpierw musimy podejść pod drogę, która startuje mniej więcej 100 metrów od podstawy ściany. Startujemy via ferratą, ale po chwili postanawiam sobie trochę skrócić podejście i opuszczam via ferratę. Początek jest łatwy, niestety, nagle stwierdzam, że wszystko, czego usiłuję się chwycić, to ruszające się kamienie i kępy traw. Powoli tracę panowanie, co ja tu k... robię, widzę nad sobą trochę po prawej stronie Łukasza. - Łukasz, chyba się wpier...! Łukasz odwraca się do mnie, ale chyba nie zrozumiał. Chcę do niego krzyknąć głośniej, niech się cofnie i rzuci mi linę. Spostrzegam przed sobą stalową linkę, łapię ją i delikatnie obciążam, lekko szarpię, trzyma. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to resztka po naprawie via ferraty. Prawdopodobnie nigdzie nie zamocowana, ale wbrew zdrowemu rozsądkowi podciągam się na niej. Wytrzymała. Za chwilę próbuję tej samej sztuczki jeszcze raz i ... ze zdziwieniem widzę samego siebie, jak odrywam się od ściany i lecę plecami w czeluść. Nagle zamykają się nade mną gałęzie drzew. Znowu widzę wszystko swoimi oczami. Po chwili czuję potworny ból, chyba spadłem, patrzę na moją dziwnie zniekształconą rękę i na swoje ciało ułożone w dziwacznej pozycji. Krzyczę...TATERNIK nr 1/1998
Warszawa, 24 stycznia 1999 r.
KRÓTKIE WSPOMNIENIE O ŁUKASZU
Przemysław Wojewódzki
Nie byłem bliskim znajomym, ani tym bardziej przyjacielem Łukasza. Cztery lata w II L. O. im. króla Stefana Batorego spędziliśmy obok siebie, tylko czasami razem. Łukasz był kolegą zwracającym na siebie uwagę. Wysoki, szczupły, zwykle poważny, czasami wybuchał śmiechem, który spazmami poruszał całe jego ciało. Miał dość specyficzne poczucie humoru, jednocześnie subtelne (choć jestem pewien, że on sam nie zdawał sobie z tego sprawy) i brutalne. Łukasz w porównaniu ze mną był dojrzalszy. Rozumiem przez to, że przynajmniej przed IV klasą czułem dzielącą nas przepaść lektur, kontaktów, spotkań, przemyśleń. Pomimo, że sam angażowałem się w, jakbym to dzisiaj nazwał, działania społeczne, gdzieś chciałem dojść, Łukasz miał w pewnym sensie etap "odnajdywania się w rzeczywistości" za sobą, podczas gdy ja dopiero, w moim pojęciu, wychodziłem spod matczynej spódnicy. Ja byłem po prostu harcerzem "Pomarańczarni", natomiast Łukasz interesował się polityką (i to chyba z wzajemnością), miał znajomości w kręgach kolporterów nielegalnych wydawnictw, a potem wśród młodych, rozentuzjazmowanych członków Komitetów Obywatelskich itp. Z zewnątrz byliśmy do siebie nawet podobni. Obaj mieliśmy odrębne, własne zdanie,przy czym ja często stawałem okoniem na zasadzie instynktu - Łukasz zwykle z jasno określonym stanowiskiem. Symbolem tej sytuacji stała się dla mnie książka, którą Łukasz kiedyś przyniósł do szkoły. Były to "Rodowody niepokornych" B. Cywińskiego. W 1988 roku zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.
O ile dobrze pamiętam, nie dyskutowaliśmy o naszych poglądach politycznych, raczej o ideach, zasadach czy drogach. Pod tym względem Łukasz był wyjątkowo trudnym rozmówcą, ponieważ stawiał sprawy na ostrzu noża. Ja wtedy nie miałem sprecyzowanych poglądów, nawet w tak podstawowych kwestiach jak Bóg, naród, rodzina. Łukasz zaś wymagał jasnego określenia się,- chociaż myślę, że sam miał z tym problemy. Był najeżony i czasem agresywny - można powiedzieć, że szukał potwierdzenia własnych wyborów, a okazanie jakiegokolwiek wahania, powodowało rozczarowanie i zniechęcenie. Czułem się jednak wyróżniony, że uważał za właściwe prowadzenie ze mną rozmów na tematy, jakie trochę starsi już ludzie rozważają tylko w samotności.
Łukasz był nonkonformistą. Mogę to napisać, gdyż on rzeczywiście płacił za to cenę, co więcej, domagał się, aby pozwolono mu ponosić odpowiedzialność za jego , czasami prowokacyjne, działania. Na pewno miał problemy związane z odpowiedziami na tzw. pytania egzystencjalne. Uważam, i piszę to na podstawie moich własnych doświadczeń rodzinnych, że najprawdopodobniej nie mógł lub nie chciał postawić tych pytań swoim bliskim. To było jedną z przyczyn tego, że był bardzo przywiązany do prawdy, do której doszedł osobistym wysiłkiem i bronił jej jak Roland odwrotu Karola.
W tym czasie nie można było sobie wyobrazić Łukasza bez Magdy. Byli ze sobą (chyba z przerwami) przez całe liceum. Magda była dla Łukasza ukojeniem. Kłócili się oczywiście często, lecz w mojej pamięci utkwił obraz uczciwej kłótni o coś ważnego. Razem stanowili naprawdę niebanalną parę. Miałem także przyjemność poznać Mamę Łukasza - jeden raz byłem u niego w domu na Natolinie.
Łukasz wspinał się chyba jeszcze zanim ja po raz pierwszy pojechałem w Tatry (1993) r.) Nic nie wiem o tym co i gdzie robił. Pamiętam krótkie spotkanie w metrze (1995 r. ?), gdy powiedziałem mu, że skończyłem kurs skałkowy. Wtedy dziewczyna, z którą jechał zaczęła mi opowiadać kim jest Łukasz (kimś) w świecie taterników i że w kółko siedzą w Tatrach. Bardzo mu wtedy zazdrościłem, chociaż zdziwiła mnie i zmartwiła wiadomość, że nie kontynuuje studiów w Anglii.
Gdy dotarła do mnie wiadomość o Jego śmierci nie miałem żadnych gotowych formuł do wygłoszenia. Byłem, i do teraz jestem ogłuszony. Sam cudem przeżyłem wypadek na kursie taternickim, ale nie uważam, żebym miał prawo jakoś podsumowywać jego śmierć. Mam nadzieję, że te kilka zdań nie zostanie potraktowane jako próba podsumowania choćby części życia Łukasza.
Magda Grefkowicz
Minęły dwa lata. I nadal nie jestem pewna czy
mogę cokolwiek mądrego napisać. Znałam Łukasza od pierwszej klasy liceum. Był moją
pierwszą miłością, pierwszym chłopakiem, pierwszym przyjacielem. Dla niego
zrezygnowałam z przeniesienia się do klasy o profilu humanistycznym. Od pierwszej
chwili, gdy Go zobaczyłam zdecydowałam, że warto się poświęcić i mieć dodatkowe
lekcje chemii, matematyki i fizyki, tylko żeby być blisko niego. Był to czas gdy
wstydziłam się rozmawiać z chłopakami, miałam dopiero 15 lat. Dopiero po prawie roku
mojej wielkiej, ukrywanej przed nim miłości Łukasz zorientował się o co chodzi.
Zaczęliśmy być ze sobą 27 maja 1989 roku, na koncercie S. Wondera. Byliśmy ze sobą
chyba z siedem lat. Łukasz jakiego znałam nie jest tym samym człowiekiem, który
pojawia się we wspomnieniach jego przyjaciół z lat późniejszych. Ale myślę, że
cząstka mojego przyjaciela została w nim do końca. Łukasz był najmądrzejszy,
bezkompromisowy, najczulszy i najmniej wyrozumiały. Już mając lat 16 martwił się o
rzeczy, o których człowiek w jego wieku nawet by nie pomyślał: "Czy będę
potrafił wychować mojego syna na przyzwoitego człowieka?", "Czy będzie mnie
stać na kupienie mieszkania, pralki i samochodu?" Trzymam listy z pytaniami do
nikąd do tej pory, i choć pytania w nich postawione nie są już aktualne są one moim
największym skarbem. Choć trudno w to uwierzyć Łukasz nie wspinał się od zawsze.
Próbował szukać swojej drogi i w polityce i w literaturze i w malarstwie. Nie
wiem dlaczego, ale znając mojego przyjaciela z tamtych lat ciągle myślę, że wybrał
łatwiznę wybierając góry. Zaplątany w ścieżki życia i w samego siebie postanowił,
że to będzie właśnie ta droga, która okaże się właściwa. Będąc z Łukaszem tyle
lat obserwowałam powoli jak oddala się ode mnie, jak coraz bardziej zajmują go
karabinki, buty wspinaczkowe i kolejne przejścia. Chciałam uczestniczyć w jego życiu,
ale nie mogłam. Miałam lęk wysokości. Bałam się o niego strasznie. Gdy jechał w
góry każde "Wiadomości" oglądałam z bijącym ze strachu sercem. I nawet
kiedy nie byliśmy już razem nadal zimą oglądałem te pieprzone "Wiadomości"
modląc się aby nie było nic o taternikach. Ale to wszystko co staramy się napisać o Łukaszu jest nieważne. Tak naprawdę, jestem pewna, że On śmieje się z tego wszystkiego co o nim wypisujemy. Tak jak sobie obiecaliśmy, spotkamy się kiedyś na wrzosowiskach w Dartmoor. Wiem, że wszyscy, którzy Go kochali też tam będą. |
Na górę
Michał Pietrzak
Z propozycją napisania wspomnienia o Łukaszu
zadzwoniła do mnie Monika w poniedziałkowe popołudnie, w chwilę po moim powrocie z
treningu na ściance. Był to dziwny dzień. Z jednej strony podjąłem się opisać
wzajemne relacje z człowiekiem, którego nie ma wśród nas. Z którym miewałem okresy
wielkiej przyjaźni i partnerstwa, przerwane kilkakrotnie okresami chłodu i
niedomówień. Z drugiej strony otrzymałem list od mojego ciotecznego brata,
mieszkającego tysiące kilometrów stąd, którego nigdy nie dane mi było widzieć, ani
poznać, ponieważ naszym rodzinom nie udało się pokonać bariery przestrzeni i
odmienności światów w jakich przyszło im żyć. To zetknięcie się wspomnień o
osobie, którą znałem i której już więcej nie zobaczę i myśli, że w tym dniu w
moim życiu "narodził" się nowy człowiek, który do tej pory dla mnie nie
istniał, wymusiło głęboką refleksję nad nieprzewidywalnością biegu wydarzeń, w
których na co dzień przychodzi nam brać udział. Starając się ze wspomnień nagromadzonych przez ponad 18 lat znajomości wybrać jakąś "esencję", oddającą charakterystyczne cechy Łukasza wybrałem dwa zupełnie odmienne zdarzenia. Jedno z nich dotyczy jego zapatrywania na świat i pewnej bezkompromisowości w podejściu do życia. Sądzę, że stała się ona motorem do poszukiwania własnej drogi, której nie dane mu było dokończyć. Druga jest opisem absurdalnej sceny oddającej jedną z tych cech jego charakteru, która rzucała się w oczy wielu osobom z którymi miał kontakt. Widzenie "czarno - białe" - było tym co odróżniało Łukasza od wielu z nas. Jednocześnie dawało to doskonały pretekst do rozkręcania dyskusji, bowiem angażował się on w nią bez opamiętania stawiając zaskakujące tezy, z którymi często trudno się było zgodzić. Wymagało to jednak rozwagi bo łatwo było paść samemu ofiarą tych prowokacji. Wielkanoc '95 roku, we czwórkę z Górcysiem i Dyrlą spędziliśmy "pod Krzywą" w Sokolikach. Czesio - zarządzający tym miejscem wyjechał i mieszkaliśmy tam sami. Wieczory spędzaliśmy w chacie przy kominku a nastrój spokoju i pustki podkreślał padający gęsto śnieg. Podstawową rozrywką były rozmowy o wszystkim i o niczym ale nie omieszkaliśmy "zainicjować" dyskusji bardziej konkretnej, bo dotyczącej polityki. Początkowo wszystko było pod kontrolą. Wzajemnie podnosząc jej temperaturę nie zauważyliśmy, że wpadamy w pułapkę bez wyjścia. Politykę zastąpiła literatura i tu nastąpiło spięcie o Andrzejewskiego i jego ulegający przemianom światopogląd. Łukasz nie uznając naszej argumentacji o "dojrzewaniu" człowieka do zmiany swych postaw pod wpływem obserwacji czy czynnego uczestnictwa w biegu historii, skazał pisarza na niebyt. Trafił tym samym na jakąś czułą strunę i awantura jaka wtedy wybuchła pozostaje ciągle w mojej pamięci. Widok trzech krzyczących równocześnie i wzajemnie ubliżających sobie osobników stojących na zasypanych śniegiem schodach, w nocy, przed chatą, u stóp Skokolików pozostaje dla mnie symbolem i dowodem irracjonalności pewnych sporów. A inwektywy okazały się jedynym sposobem zakończenia tej dyskusji.... Potem wyczerpani i wzajemnie poobrażani położyliśmy się spać jeden obok drugiego w tym samym namiocie. A rano? Śnieg padał dalej więc...wróciliśmy do tematu. Łukasz powszechnie znany był jako osoba szalenie pedantyczna i zorganizowana. Znając wyczulenie wielu z nas na tego rodzaju cechy - szybko stało się to tematem do różnych żartów. Perfekcjonizm w smarowaniu kanapek, gdzie celem i absolutem było uzyskanie idealnie gładkiej powierzchni i duma z tego osiągnięcia, była przeważnie przerywana przez wsadzenie w sam środek tej doskonałej harmonii palca. Składanie rzeczy w plecaku w kostkę, porządek w kartonie z jedzeniem na Taborze, oddzielne ciuchy "na podejście" i "na wspinanie", dziwiło wielu - ze względu na programowy luz czy wręcz ostentacyjną abnegację charakteryzującą wielu naszych wspólnych znajomych. Dopiero teraz, kilka lat później zdaję sobie sprawę że sam robię podobne rzeczy. W sierpniu '95 roku obdarzył mnie on jednym z najbardziej zaskakujących komplementów, o którym często zdarza mi się opowiadać. Działo się to pod Murem Wyklętych w Podlesicach. Składałem właśnie linę po skończonym wspinaniu. Byliśmy zmęczeni intensywnością dnia i panującym upałem więc rozmowa specjalnie się nie kleiła. Nagle z jego ust padło stwierdzenie :- Bardzo się z tobą lubię wspinać - poczułem się z tego powodu niesamowicie dumny - ponieważ - ciągnął dalej - kiedy klarujesz linę, to po złożeniu jej na pół idealnie mieści się na dnie plecaka... Pamiętam nasze ostatnie spotkanie. Przypadło ono na czas ochłodzenia naszych stosunków i pełne szarości, dni warszawskiej zimy. Stojąc na Placu Konstytucji wymieniliśmy standartowe uprzejmości i zwroty grzecznościowe wymieszane z podstawowymi informacjami o ostatnich zdarzeniach z naszego życia. Rozstaliśmy się po krótkiej chwili. Idąc Koszykową w stronę Wydziału odwróciłem się wstecz i zdążyłem jeszcze zobaczyć wśród tłumu jego oddalającą się postać... |
Na górę
Jacek Czabański
Wspomnienie o Łukaszu |
Łukasza poznałem gdy był w ogólniaku, wspólnie
wydawaliśmy podziemne pisemko. Był przełom roku '88 i '89. Zanim wsadziła nas
bezpieka, Okrągły Stół zakończył władzę komuny i w ten sposób nie zostaliśmy
męczennikami za sprawę. Później nasze drogi się rozeszły. Minęło 6 lat. Trzy lata temu po zdobyciu karty taternika zapisałem się do Uniwersyteckiego Klubu Alpinistycznego. Pewnego dnia na wynajmowanej sztucznej ściance spotkałem znajomą twarz kolegi sprzed lat. "Łukasz Wajs, o ile się nie mylę?" zapytałem. W ten sposób odnowiła się nasza znajomość. W następnych latach wiele się razem wspinaliśmy, zarówno w skałkach ja i górach, latem oraz zimą. Łukasz był wspinaczem, który nieustannie szukał nowych wyzwań. Dlatego też po kilku zimowych wspinaczkach w Tatrach wyjechaliśmy latem'97 w Dolomity i Alpy. Po powrocie musieliśmy od siebie trochę odpocząć, jednak już na jesieni umówiliśmy się z Jarkiem Cabanem na kurs wspinaczki hakowej. Wraz z poszerzaniem swoich umiejętności Łukasz coraz poważniej myślał o przejściu na zawodowstwo i zostaniu instruktorem. Jednocześnie ze zbliżającymi się wyborami do władz Klubu, został wysunięta jego kandydatura na prezesa. 20 lutego, tuż przed jego wyjazdem na obóz unifikacyjny PZA w Moku, omawialiśmy jeszcze taktykę rozegrania wyborów oraz szczegóły planowanej na lato wyprawy klubowej w Dolomity i do Chamonix. 23 lutego jadąc samochodem usłyszałem w radiu wiadomość o śmiertelnym wypadku w Tatrach... Tego dnia straciłem przyjaciela, człowieka o dużym poczuciu humoru i szerokich zainteresowaniach, nie tylko wspinaczkowych - studiował dziennikarstwo, pracował w agencjach reklamowych i gazetach. Swoje życie zawodowe Łukasz postanowił związać z górami - ironia losu zadecydowała, że ten spośród nas, który góry traktował najpoważniej, przez nie potraktowany został najsurowiej. |
Karol Sulej |
Łukasz nie traktował wspinania jako hobby, on
chciał poświęcić mu całe życie, podporządkować swą codzienność jednemu celowi -
górom. Łukasz był człowiekiem bardzo pedantycznym zwłaszcza na wyjazdach nazwijmy je wspinaczkowymi. Spowodowane to było stresem, który każdy wspinający się przeżywa, ale który u każdego objawia się w inny sposób. On reagował składając skarpetki w kosteczkę. Jego namiot wyglądał jak domek Barbi małej dziewczynki, w którym wszystko jest ułożone na swoim miejscu. Był wyśmienitym kierowcą. Lubił bardzo wspinać się w lodzie i czynił to praktycznie niezależnie od warunków pogodowych. Nie przeszkadzały mu walące się na głowę pyłówki i różne tego typu przyjemności. Nie każdy to lubi wobec czego często wspinał się w lodzie solo. Lubił czerwone wino z oliwkami, po którym chodził i śpiewał: "Alpen kletterei, sia la la la..." "Delektował" się wspinaniem przez co szło mu ono bardzo powoli. |
Kuba Urbańczyk
Zostałem poproszony o napisanie kilku słów o Łukaszu, jako jeden z jego pierwszych "kursantów". Kiedy zastanawiałem się nad tym, o czym wspomnieć, co właściwie pamiętam, zdałem sobie sprawę, jak jest tego niewiele. Ledwie parę scen, urywki rozmów - to była dosyć luźna znajomość. Pamiętam, że kiedy poznałem Łukasza, nie wzbudził we mnie sympatii. Było w nim coś, co sprawiało, że można go było polubić albo nie, ale nigdy pozostać obojętnym. A moi przyjaciele, nie dość, że go polubili, to jeszcze mieli jechać z nim w skały. "Nie muszę człowieka lubić, ale muszę się wspinać" - powiedziałem sobie, i tak, trochę przez przypadek i na doczepkę zostałem jego "kursantem". Łukasz zawsze będzie mi się kojarzył z trzema miejscami w Jurze: Wielbłądem, Ostatnią i eR-em. Gdy, podczas pierwszego, wrześniowego wyjazdu w skały, z dużej grupy pozostało nas tylko czterech, w końcu mogliśmy poczuć się jak kursanci. Pod okiem Łukasza osadzaliśmy pierwsze kostki (na razie na sucho), zakładaliśmy pętle, a w końcu padło: "to może coś poprowadzicie?". Tym czymś była właśnie łatwa, trójkowa droga na Wielbłądzie. Nim znaleźliśmy się na górze, zaczęło padać i zerwała się wichura zrywająca czapki z głów. "Co robić z wybraną liną?" - spytałem, a Łukasz mi na to - "spuszczaj na dół". Gdy przyszło do wyciągnięcia jej na górę, okazało się, że wiatr wklinował ją gdzieś na amen. Pierwsze, co sobie zawsze przypominam myśląc o Łukaszu, to to, jak schodzi bez asekuracji po mokrej skale gdzieś w dół, klnąc na czym świat stoi. Nas musiał kląć w duchu najbardziej. Po tym wyjeździe nie zyskał jeszcze mojej sympatii, ale zaczął zdobywać w moich oczach pewien autorytet. Wiosną następnego roku znów trafiliśmy w Jurę. Pewnego razu, całkiem niespodziewanie, ujrzeliśmy na skale znajomą postać Łukasza walczącego z eR-em. Następnego dnia pojechaliśmy z nim do Rzędek. Łukasz pokazywał nam, jak zakładać stanowiska, doradzał drogi. Jedna z nich była na Ostatniej. Gdy, zadowoleni z siebie, znaleźliśmy się na górze, pojawił się niespodziewany problem. "Hej, jak do cholery mamy stąd zejść" - krzyknęliśmy do wspinającego się niedaleko Łukasza, niewątpliwie świadomego tego, że nie mamy pojęcia o zjazdach. Nie pozostało nam nic innego, jak czekać na odsiecz - bardzo rozbawioną naszą bezradnością. Oczywiście, gdy szczęśliwie znaleźliśmy się na dole, okazało się, że założona na bloku lina kompletnie się zaklinowała. Pamiętam, że wracając z tego wyjazdu do Warszawy (w dosyć dziwnych okolicznościach), zaczęliśmy gdzieś nad ranem rozmawiać o swoich planach związanych z górami. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że Łukasz chciałby zająć się szkoleniem na poważnie, zawodowo. Co może dziwić, to to, że miał chyba spore wątpliwości, czy nadaje się na instruktora. Ja nie miałem - Łukasz lubił uczyć i robił to nawet z pewnym talentem. Później był jeszcze jeden, może dwa wyjazdy, podczas których Łukasz miał na nas oko. W jakiś czas potem, już po kursie skałkowym, pod koniec wakacji zaproponował mi wspólny wyjazd do Podlesic. Mimo, że trochę mnie to zdziwiło, to chętnie przystałem na tę propozycję. Chyba przede wszystkim przypomina mi się stamtąd eR, na którym spędziliśmy wiele godzin. Łukasz uparł się, żeby go przejść, ale nawet nie jestem pewien, czy mu się to udało. Potem tradycyjne piwo u Konkurencji, rozmowy. Może to trochę dziwne, ale z tego, całkiem zresztą udanego wyjazdu, zapamiętałem niewiele. Może jeszcze tylko pociąg "widmo", którym wracaliśmy na gapę. O śmierci Łukasza dowiedziałem się przez telefon. Pamiętam, że gdy tylko usłyszałem głos w słuchawce, wiedziałem, że stało się coś złego. Przypomniałem sobie potem właśnie Wielbłąda, Ostatnią i eR-a, nalałem czegoś mocniejszego i pomyślałem: "co ty żeś, kurwa, kumplu zrobił?". Podobnie, jak do wielu osób, przez długi czas nie do końca to do mnie docierało. Nie chciałbym wpadać w jakiś sztuczny patetyzm, ale tak sobie myślę, że gdyby Łukasz mógł wybrać jak odejść, wybrałby pewnie ten sposób, być może wybrałby właśnie to miejsce, i tylko na pewno wybrałby inny czas.
Na górę
Filip Adamsbaum
Trudno w jednym zdaniu scharakteryzować człowieka. Najdziwniejsze jest to, że pełnię jego wartości poznajemy dopiero po jego odejściu. Łukasz był jedną z niewielu osób, u których "wiatr we włosach, wolność w głowie, przestrzeń w oku". Posiadał niesamowitą wręcz siłę woli, która Go pchała do działania. Odszedł. Niestety, bo chcieliśmy razem zasiekać niesamowite drogi. Pamiętam jak na Kościelcu po przejściu Stanisławskiego śpiewał wniebogłosy: | |
" - Czekam na wiatr, co rozgoni Ciemne, skłębione zasłony Stanę wtedy na raz Ze słońcem twarzą w twarz. " |
Na górę
Monika Getka
Próbuję sobie przypomnieć wszystkie moje rozmowy z
Łukaszem. Nie było ich dużo ale wystarczająco, ażeby dowiedzieć się o sobie wielu
ważnych rzeczy. Mogliśmy rozmawiać o wszystkim... o pracy, górach, suszonych owocach,
które lubił, znowu o górach i o wybitym zębie Łukasza. I z każdą, kolejną rozmową
odnosiłam wrażenie jakbyśmy się znali bardzo długo. Czasami tak jest, człowiek zna
kogoś przez całe życie, a jakby w ogóle go nie znał. I nagle, przypadkiem zawiera
znajomość, która nie trwa długo, miesiąc, dwa ale czas nie gra tu roli, bo nie
częstotliwość spotkań jest istotą tej znajomości. Jest nią niezwykłość poznanej
osoby. I tak było z Łukaszem. Spotykaliśmy się rzadko, rozmawialiśmy a On zarażał
mnie Swoim optymizmem, niebagatelnym humorem i czymś dziwnie magicznym - co tkwiło w
Łukaszu i ujawniało się w trakcie naszych rozmów. Był magiczny - po prostu. Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy Łukasz powiedział: "Monika, jak wrócę załatwię sprzęt, wybierzemy się na sztuczną ścianę i wtedy sama zobaczysz jak to jest..." Nikt nie wie ile bym dała za to, żeby tak mogło być, "żebym mogła sama zobaczyć" i co bym dała za jeszcze jedną rozmowę. Bo przecież tyle jeszcze zostało do powiedzenia. Gdyby jeszcze tylko jedna rozmowa... |
Geta.
Monika Nowacka
Czasem chciałeś, żebym opowiedziała Ci bajkę.
Ja zawsze chciałam, żeby to nie była zwyczajna bajka.
Nie taka, którą wszyscy znają.
Tę bajkę napisałam specjalnie dla Ciebie.
Bajka dla Łukaszka Było późne, zimowe popołudnie. Na skraju miasta, gdzie las graniczył łąką z osiedlem szarych, betonowych bloków stał śmietnik. Nie taki, jakich wiele. Cały upstrzony był sprayem, którego wzory układały się w kolorowe graffiti. Było to ulubione miejsce harców pewnego kotka a właściwie Kotki. Kotka była jeszcze młoda. Miała jasnobrunatną, przechodzącą gdzieniegdzie w złoty kolor sierść. Włos długi, lśniący. Pyszczek dość ładny. No i te oczy. Nietypowe jak na kota, bo niebieskie. Czasem wręcz granatowe. Był czas, że trzymała się z dwoma innymi kotami. Rudym - o krótkim, szczecinowatym włosie i żółtych oczach oraz stalowobrązowym - o krótkim zwichrowanym futerku i zielonych oczach. Czasem dołączał też rudy, lekko pręgowany, młodszy brat tego drugiego. Dość, że od jakiegoś czasu towarzysze jej harców na próżno przychodzili pod śmietnik o umówionej porze. Kotki nie było. Wszystko to za sprawą niedawnej wyprawy na drugą stronę ulicy. Kotka zawsze lubiła podróże. Może nie bardzo dalekie i niebezpieczne. Raczej długie. Takie, w trakcie których zapominała o tym, dokąd idzie. Wtedy jednak nie zawędrowała daleko. Zauroczyło ją kolorowe graffiti na murze jednego z budynków. Przystanęła więc i przyglądała mu się. Stała tak chwilę, kiedy usłyszała za sobą jakiś nieznany odgłos. Dziwne. Wcale się nie przestraszyła. Odwróciła się leniwie i ... mordka sama rozdziawiła jej się ze zdumienia. Tuż za nią stały dwa stworzenia. Nigdy wcześniej ich nie widziała. Ale nie to ją tak zdumiało. Powodem było jedno z tych stworzeń. Kotka znała je tylko z opowieści starszych kotek lub z filmów podpatrzonych w telewizorze, w którymś z mieszkań na parterze. Był to Ptasiek. Miał złociste, lniane futerko. Poruszał się przeważnie na dwóch nogach. Sylwetkę miał wyprostowaną, smukłą. Nóżki nieco krzywe. Zielononiebieskie oczy pełne były dziecięcego zdziwienia. Biła od niego taka niesamowita mądrość i siła. To właśnie urzekło Kotkę najbardziej. To drugie stworzenie natomiast było zwyczajnym szaroburym kotem może o trochę dłuższym tułowiu niż inne. Kiedy tak Kotka patrzyła oczarowana oba stworzenia przerwały gaworzenie. Pomachały przyjaźnie ogonami w jej kierunku. To ją trochę przywołało do porządku. Odmachała im zbliżając się nieznacznie. Oni też się przybliżyli. I już za chwilę wszyscy troje gaworzyli w najlepsze. Nie trwało to długo. Było późno. Zaczął zapadać zmrok. Trzeba było już wracać. Jakiś czas wędrowali razem. Potem Ptasiek pokazał szybciutko, prawie niezauważalnym machnięciem łapki, że mieszka tuż-tuż. Kotka odwzajemniła się tym samym. Rozstawali się opieszale prawie zupełnie zapominając o swoim szaroburym towarzyszu. Potem Kotka często wypuszczała się na drugą stronę ulicy albo krążyła po zakamarkach szarego blokowiska. Czasem po to, by podziwiać graffiti, czasem - licząc na spotkanie z Ptaśkiem. Każde z nich chadzało jednak własnymi drogami. Rzadko się więc spotykali. W każdy razie nigdy nie były to banalne spotkania. Wszystkie je Kotka doskonale pamiętała i długo wspominała.
*
Był koniec lata. Na skraju miasta, gdzie las graniczył... mieszkała pewna Kotka. Ale to wszystko już wiesz. Ten dzień był wyjątkowo piękny. Ciepły i słoneczny. Powietrze było rześkie. Wiatr prawie w ogóle nie wiał. Pamiętasz, że Kotka lubiła podróże. Teraz dorosła, zmężniała i dlatego czasem wypuszczała się gdzieś dalej niż tylko na drugą stronę ulicy. Tym razem wracała z naprawdę wyjątkowej wyprawy miejskim autobusem. Gdy z niego wyskakiwała wpadła prosto na Ptaśka. Ostatnio bardzo często się spotykali. Znali się dość długo jednak zawsze patrzyli na siebie w ten sam sposób. Pełni rezerwy a jednocześnie pełni chęci bliższego poznania. Tym razem było dokładnie tak samo. Oboje nie mogli opanować drżenia pyszczków. Ich ogony falowały radośnie. Stali tak przez chwilę po czym jednocześnie, jakby kierowani instynktem ruszyli w kierunku lasu na długi, długi spacer. Przechadzali się po łąkach. Doszli do małego stawu. Żaby kumkały, przekrzykując jedna drugą. Przemknęli się obok wiejskich chałup wśród wrzasku ujadających psów. Potem już spokojnie, sami nie wiedząc kiedy, dotarli do niewielkiego rowu wypełnionego wodą. Z jednej strony na drugą przerzucona była gałąź. Ptasiek postanowił przejść po niej. Prawdopodobnie chciał zaimponować Kotce. Był bardzo sprawny - tego była pewna. Za bardzo jej jednak na nim zależało. Stanęła przed nim zagradzając przejście a on w mig pojął, o co chodzi. Przymrużył oczy z zadowolenia i wydał z siebie ten niesamowity dźwięk, który tak przepełniał ją spokojem i czułością. Bardzo spodobała mu się jej troska. Zrezygnował więc bez oporu. Już dawno bowiem nikt nie patrzył na niego w ten sposób. Niczyj ogonek tak radośnie nie falował na jego widok. Nikomu nie miał tyle do opowiedzenia i do pokazania. Ona z kolei jeszcze nikomu nie dała się oswoić. Nigdy nie spotkała kogoś, kto by ją tak zafascynował. Nie mogła oderwać od niego oczu, które teraz były w kolorze chabrów. Zawsze przybierały taką barwę, kiedy była szczęśliwa. Poharcowali jeszcze przez chwilę próbując uchwycić promyki słońca odbijające się w wodzie. Kiedy wracali ich ogonki od czasu do czasu splatały się czule. Od tej pory rzadko kiedy się rozstawali.
*
Był środek zimy. Na skraju miasta, gdzie las graniczył... nic już nie jest, jak dawniej. Nie mówiłam ci wcześniej ale Ptasiek miał pasję. Uwielbiał wznosić się wysoko. Bardzo wysoko. Tam, gdzie świat graniczy z kosmosem. Nie mógł bez tego żyć. Kotka to szanowała. Sama była dość niezależna, choć jak na kota może nie przesadnie. Nigdy więc nie przychodziło jej do głowy, aby go od tego odwodzić. Była z niego bardzo dumna. Często sama namawiała go do nowych eskapad. Przy okazji pożegnań, mrucząc tęsknie, zdawała się mówić:"Idź. Idź i zobacz mój kochany". Nigdy nie pomyślała, że każde z tych pożegnań może być ostatnim. Tego dnia, kiedy Ptasiek wznosił się do góry po raz ostatni było przepięknie. Słońce przez jakiś czas świeciło mu prosto w plecy. Powietrze było mroźne, przejrzyste. Droga, którą wybrał była piękna. Taka, jaką lubił: ewidentna, o pięknym torze, sama się narzucała. Bez przeszkód piął się w górę. Był szczęśliwy. Był naprawdę szczęśliwy.
Co z kotką, pytasz? Już nie mruczy. Czasem tylko przeraźliwe miauknięcie przeszywa ją na wskroś.
*
Gdzieś słychać jeszcze słowa piosenki:"...aniele nieznany / zdejmij mnie ze ściany..."K.
Magda Gawdzińska
Pamiętam małe mieszkanie w jednym
z tych blokowisk&Nbsp; zbyt małe by pomieścić
góry, które rosły w tobie. Co było dalej ? najpodlejsze jest to, że pamięć tańczy z nami zawsze w swoim rytmie, bez względu na muzykę, którą my nosimy w sobie, czasem nawet trudno o kontur twarzy. Wiesz co pomyślałam ? jesteś strasznym spryciarzem - pożegnałeś pytania. Nie ma alternatyw jest absolut. Słowa. Dużo ich przepłynęło między ciałami i nie po to by zapełnić przestrzeń między nimi. Zupełnie nieświadomie weszły we mnie te zdania i wyłażą ze swoich kontekstów w sytuacjach dla nich nie przeznaczonych - ot choćby przy myciu zębów. Moja potrzeba wygadania, wiesz o narodzonych fantazjach, o zdradzonych i naprawdę kochanych, nagich i rozebranych, o pocałunkach i oddechach. Niezły film tu kręcą. Ty już widz. Ja nadal aktor. Nie ma dubli. |
M. |
PS. Pozdrów Stachurę. |
Na górę
Hanka Włodarczyk
Znałam Łukasza od zawsze. Studiowałam z jego rodzicami w PWSFTv i T w
Łodzi. Pierwszy raz zobaczyłam go gdy miał tydzień lub niewiele więcej. Kojarzy mi się zawsze z otwartą przestrzenią, z powietrzem, wiatrem, ze światłem. Gdy był dzieckiem wędrowaliśmy razem całymi dniami - On, Ewa - jego matka i ja, - po lasach i wertepach. Był niezwykle otwarty. Zadawał mi dużo pytań, na które starałam się rzetelnie odpowiadać. Odważnie wyrażał swoje myśli. W miarę jak dorastał pytania były coraz trudniejsze aż przyszedł czas, że przestał pytać. Teraz ja miałam ochotę zadawać mu pytania lecz nie miałam odwagi. Gdy patrzyłam na niego i ludzi z jego pokolenia przeczuwałam, że tamten system, tak czy inaczej, nie miał szans przetrwać.
Pamiętam. Rok 1981 - stan wojenny.
Pamiętam. Był rok 1986. |
Mama - Ewa Kot
ŁUKASZ WAJS
Wspomnienie w dwudziestą piątą rocznicę urodzin.Wyszliście jeszcze nocą, około drugiej. Świt zastał Was pod ścianą, tuż przed rozpoczęciem drogi. Stojąc nad Morskim Okiem, słyszę jeszcze te dwa twoje słowa, innym znane, rozdawane jak pastylki przeciw zwątpieniom. Na otuchę, odwagę i pewność, że niemożliwe stanie się możliwym.
- Trzeba napierać - powiedziałeś nim zacząłeś się piąć po oblodzonych skałach. Niebo było bezchmurne, błękitne. Kilkanaście wyciągów...
Mariusz mówi: - To była piękna droga. Droga Świerza. Byliśmy szczęśliwi, że udało nam się tego dokonać.-
Było już ciemno, około dwudziestej, gdy weszliście na wierzchołek. Schodziliście granią, potem trawersując pod turniami...
Odpoczywaliście na przełęczy Hińczowej...
Widzę, jak kładziesz się na plecaku. Chce Ci się pić. -Napiłbym się isostaru - mówisz tęsknie, bo termos jest już pusty...
Po północy droga zejścia odsłania swoje wielkie trudności - stromy, gładki lód.
Schodzicie bokiem, twarzą zwróconą do lodu...
Monotonia ruchów...
Noga w dół na czubkach raków, czekan i znów noga...
Uszu Mariusza dobiega łomot. I trwa jeszcze przez chwilę zwielokrotniony echem. Jakby seria uderzeń. I potem nic. Cisza.
Mariusz mówi: - Straszna cisza-.
Dla mnie czas się zatrzymał.
Patrzę na nas jak stoimy na parkingu, myślami z Tobą i przeszło 400 kilometrów stąd: ja - Twoja matka, Monika - Twój Kotek, Bartek - Twój brat cioteczny, Jacek Czabański (razem na Piz Badile i Cima Grande di Lavaredo), Karol Sulej (razem na Sasso Pardoi i Piz Ciavazes). Stoimy tak w milczeniu i zniecierpliwieni, bo spieszno nam już jechać. Po Ciebie?
Stoję na parkingu, jak potem i ciągle jeszcze teraz, w bezrozumnej nadziei, że zaszła jakaś pomyłka.
W kilka dni później niedaleko od miejsca, wokół którego krążą nasze myśli, Paweł Federak pod osłoną nocy, wytnie gałąź kosodrzewiny, bezkarnie wyniesie ją poza granice Tatrzańskiego Parku Narodowego. Wsiądzie w nocny pociąg. Zdąży złożyć ją na zwojach Twojej pierwszej liny. Robert Sieklucki powie: - Poszedłeś w góry po życie. Po życie prawdziwe, bez kłamstw, zawiści i wszystkiego co pęta nasze ruchy tutaj. Zostawiłeś nas bez pożegnania...- .
Kiedyś później Filip Adamsbaum przypomni jak na Kościelcu śpiewałeś w niebogłosy:
- Czekam na wiatr, co rozgoni
Ciemne, skłębione zasłony
Stanę wtedy na raz
Ze słońcem twarzą w twarz.
Przemek Wojewódzki przywoła z pamięci Twój wizerunek sprzed lat, jeszcze z liceum, gdzieś w korytarzu Batorego: Twój wzrok rozgorączkowanym w ręku "Rodowody Niepokornych".
Gdzieś dalej, pomiędzy skałami może jeszcze słychać Twoją odpowiedź na pytanie: "To w co Ty, Łukasz, wierzysz?". A może już nie ślad wszelki po niej zaginął? I "ja wierzą w miłość" pozostało jedynie w pamięci Moniki?
Trwał seans filmowy. Pasjonujący i piękny, wyjątkowy. Taśma się zerwała. Siedzę w niemej, pustej i ciemnej sali projekcyjnej. Za drzwiami są ulice. Jaskrawe, jazgotliwe i wrogie. 7 września 1998
Różne rodzaje bieli
Biel czasem jest niewidoczna
przytłumiona innymi barwami
Jestem dotknięta takim rodzajem ślepoty
która biel każe widzieć najwyraźniej
Biel jest
jak śnieg
jak lodospad
jak ośnieżony lódostatnia barwa w słabym świetle czołówki
Biel jest
jak świeżo wyprana koszula
w rękach dziewczyny
tak biała po raz ostatniInny rodzaj bieli
to biel zasuszonych róż
dla mnie - ostatnich takich róż
I biel zacerowanego swetra
I kredowych muszliBiel ma też znaczenie symboliczne
Niewinność odziana jest w biel
Jak biała musi być taka biel
która mówi: miłość
jest bezdyskusyjnie
najważniejszym wydarzeniem
między narodzinami a śmiercią
człowiekaBiel jest też prawdy symbolem
I jak musi być biała
gdy broni się jej tak
ktoś o tym napisał
jak Roland odwrotu KarolaPod kopułą nieba
na kamieniach nieocienionych
układam białe kwiaty
Niebieski to Twój kolor ulubiony
I granat
I fiolet
Ewa Kot
E - MAIL 1 lub E-MAIL 2 To miejsce jest tylko z pozoru puste . . . czeka na wszystkich przyjaciół i znajomych Łukasza, którzy chcieliby mieć swój udział w tworzeniu tej strony.
Na górę