*** 

A nad nimi niebo rozgwieżdżone. Przesłonięte tylko miejscami poskręcanymi, grubymi gałęziami wysokich, spotworniałych, tak jak w jakim koszmarnym śnie, wiązów, jesionów i dębów.
Doszły na jezior, stanęły nad brzegiem. W jego wodach nie odbijało się wcale światło księżyca - pewnie skrył się on za drzewami albo jeszcze gdzie indziej. Ucichł wiatr i szeleszczące zwykle trzciny teraz sterczały nieme tak jakoś niepokojąc swoim bezruchem. Kaczek nie było ani śladu.
Mimo to Kinga niby załadowała strzelbę, złożyła i bach - w kaczkę przecie, nie w gwiazdę wypaliła. Kaczka bęc na ziemię trafiona spadła. Już pochwalić się Kinga chciała, usta otworzyła, ale znów tylko ten śmieszny głos z siebie wydobyła.
- Blrup, blrup, blrup - powiedziała i śmiechem dzikim parsknęła.
Wnet Anna kaczkę zestrzeliła. Kaczka ze świstem na ziemię spadła czy do jeziora, raz pewnie zanurkowała - tego Anna nie pamięta. Zebrać się w sobie chciała, by wyrazić swą radość, ale znów tylko to śmieszne "brlup" powiedzieć zdołała. I dalej strzelbę swa składa, ładuje, celuje i do kaczek strzela w tę noc bezksiężycową i ciemną.
I tak polowały na dzikie kaczki biegając jak w transie jakim po lesie, po łąkach, a czasem i w trzciny się zapuszczając. I było wreszcie dobrze, a każda kaczka satysfakcję wielką sprawiała. I niepotrzebne słowa były, bo wszystko w tym krótkim "blrup" powiedzieć się dało. I tak porozumieć się nigdy nie mogły - teraz zajęte polowaniem, "blrup" do siebie krzyczały i jakoś pojmując tę śmieszną bezsilność strasznie się śmiały. Ale kaczki najważniejsze były. A więc jedna przez drugą do kaczek waliły. I tak autentycznie świetnie się bawiły.
Jak podczas Dionizji ekstatycznie zamroczone, wiedzione jakim zwierzęcym instynktem, tylko o kaczkach myślały i do nich z dziką radością strzelały. W końcu zmęczone padły na ziemię i tak ciągle jeszcze zanosząc się od śmiechu zasnęły.
Taki był koniec polowania na kaczki.

1994 r.

  
 Na górę


 

Na górę


   

*** 

Anna taki sen miała. W każdym razie często o nim opowiadała.
Stoi na rufie promu nie wiadomo dokąd płynącego i patrzy wstecz, w stronę coraz bardziej oddalającego się brzegu. Nieźle buja i Annie jest niedobrze. Chciałaby zwymiotować, ale nie może. Wychyla się za burtę, nawet włożyła sobie palec do gardła - wszystko na nic. Zmęczona silnym, przenikającym, mokrym, słonym wiatrem, odbijając się od przeciwległych ścian ciasnego korytarza udała się do kajuty. Cały prom był już zarzygany. Pasażerowie kłębili się w ubikacjach próbując dotrzeć do klozetu, czy chociaż do umywalki "zanim nie będzie za późno". Ci, którzy nie zdążyli zapaskudzili windy, schody, podłogi, a nawet krzesła i stoły w kafeterii. Anna patrzyła na wymiociny z masochistyczną przyjemnością, ale właściwie przechodziła obok nich obojętnie.
Była przekonana, że jeśli nie zwymiotuje, nie załatwi jakże ważnej sprawy, będzie już zawsze cierpieć. Chciała wyrzygać całe swoje dotychczasowe życie, oczyścić trzewia z trucizny zwątpień i rozczarowań. Nie mogła.
Za gardło chwycił ją boleśnie strach. Przecież nie wie dokąd płynie prom. Czy już tak zawsze będzie? Czy chorobie morskiej nie będzie końca?
Morze wciąż wzburzone, fale uderzają o burtę. Anna zasypia w kajucie przeświadczona, że cały świat tak dziwnie kołysze się. Zasypia i budzi się. I znów zasypia na chwilę...
 

1994 r.

       

Na górę



 

 

     Wiersz "Synu..." Łukasz napisał po tragicznej śmierci Alka Ziemby, synka Ilony - przyjaciółki Mamy Łukasza.